Bałkany na Kawasaki ER-5 - dlaczego nie?
Tegoroczne wakacje z pewnością możemy zaliczyć do udanych. Przejechaliśmy ponad 6800 km, przekroczyliśmy granice 14 państw i kąpaliśmy się w 3 morzach. Wszystko zaczęło się w sierpniową sobotę. Załoga: kierowca oraz pasażer. Rumak: Kawa ER-5 wyposażona w „turystyczne” dodatki: stelaż z kufrem centralnym, sakwy boczne, torba na bak oraz mała szyba.
Dzień 1
Ruszyliśmy rano we mgle i mżawce, ale na szczęście szybko temperatury powróciły do tych „wakacyjnych”. Pierwszego dnia po 700 km, dotarliśmy pod Debrecen na Węgrzech. Nocleg na ostatniej stacji benzynowej na autostradzie, przed granicą z Rumunią. Niestety na motocyklu nie było już miejsca na karimaty, więc spaliśmy na nierozłożonym namiocie, kurtkach i spodniach motocyklowych.
Dzień 2
Rano, w pierwszych promieniach słońca szybkie suszenie mokrych śpiworów i ruszamy na podbój Rumunii!
Granicę przekroczyliśmy w Borş - Artand, na szczęście bez żadnych problemów – po pokazaniu paszportów pojechaliśmy w kierunku Oradea. Na Targu Mures za 53 leje zjedliśmy pyszny obiad. Pierwsze wrażenia były mieszane. Rejony zdecydowanie biedniejsze od Polski, niektóre miasta popadające w ruinę, no i te wozy drabiniaste! U nas czasami widywane jako rustykalne ozdoby w ogródkach, tam codzienny środek lokomocji (niektóre miały nawet tablice rejestracyjne). Właśnie na Targu Mures taki wóz o mało co nas nie rozjechał wyjeżdżając z niesamowitą prędkością (!) z podporządkowanej. Woźnica nawet na nas nie spojrzał. Drogi wcale nie takie kiepskie, jak przestrzegali nas znajomi (choć czasami zdarzały się głębokie dziury), a przede wszystkim ładne krajobrazy i urocze miejsca. Dużo patroli policji – nawet w małych miasteczkach i wioskach bardzo często widywaliśmy posterunki policji. Wszyscy przestrzegają dozwolonych prędkości. Powoli zaczynały się też coraz bardziej kręte drogi. Mijaliśmy sporo motocyklistów, również z Polski.
Nocleg wypadł w bardzo przyjemnym, turystycznym miasteczku Sighisoara. Tam, jak właściwie w całej Rumunii, spanie można znaleźć bez problemu, począwszy od pól namiotowych, hosteli, pensjonatów, po hotele kilku gwiazdkowe. Wybraliśmy pensjonat, gdzie za 25 euro dostaliśmy przyjemny pokój ze śniadaniem.
Dzień 3
Dzień rozpoczęty od smacznego śniadania i zbitego kieliszka (z sokiem). Ale to na szczęście. Ruszyliśmy boczną, mniej ruchliwą drogą w kierunku wąwozu i zapory Bicaz. Droga z początku była dość dziurawa, ale z czasem zrobiło się przyjemniej. Mijaliśmy malownicze wioski i miasteczka z zadbanymi domami i gospodarstwami. Jedyne, co psuło przyjemność jazdy, to smutny widok bezdomnych psów. W całej Rumunii było ich dużo – szwędały się właściwie wszędzie.
Ostatnie kilkanaście kilometrów przed wąwozem to droga przez góry. Jak się okazało fatalnej jakości, za to gwarantująca przepiękne widoki. Po drodze mija się Lacul Rosu (Czerwone Jezioro), które powstało w 1837 roku na skutek oberwania skalnej ściany. Wąwóz również okazał się wart zachodu – spore wrażenie wywarły na nas pionowe ściany i wąska kręta szosa. Całość psuły ustawione w każdym wolnym miejscu stragany z „pamiątkami”. Wjechaliśmy też na zaporę Bicaz (127 m wysokości) nieopodal wąwozu, zrobiliśmy kilka zdjęć i ruszyliśmy dalej, do Bacau. W drodze najbardziej męczące okazały się upały. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że „upały” w Rumunii to nic w porównaniu z temperaturami, które czekały na nas w dalszej części wyjazdu.
Dzień 4
Tego dnia dotarliśmy do Prejmer – wieś wpisaną na światową listę UNESCO, aby zobaczyć kościół warowny w XIII w., a następnie do Busteni, gdzie kolejką linową wjechaliśmy na około 2450 m npm. Piękne widoki, wiatr i cisza. Leżę na trawie i nucę: „Na połoninach spokój i tylko śpiewa wiatr…”. Z kabiny kolejki widzieliśmy skaczące po skałach kozice. Z Busteni skierowaliśmy się na Risnov drogą 73A. Średnia prędkość, 30km/h. Droga fatalna, dziury, łaty, uskoki… sama radość. Dla mojej Kawy była to rozgrzewka przed późniejszymi drogami. W Risnov zwiedziliśmy dobrze zachowane ruiny zamku chłopskiego. Przyjemne widoki mieli mieszkańcy tego zamku, ale i dobrą kondycję, prowadzą bowiem do niego strome i bardzo długie schody. W Risnov znaleźliśmy przyjemny, mały pensjonat prowadzony przez przemiłych ludzi. Za 80 lei duży ładny pokój z łazienką, a za dodatkowe 30 lei pyszny domowy obiad przygotowany przez właścicielkę. Polecamy! Zmęczeni drogą, zwiedzaniem i upałem pijemy Ursusa i idziemy spać.
Dzień 5
Wracamy do Brasov, gdzie zwiedzamy starówkę, a na niej m.in. późnośredniowieczny Czarny Kościół (rum. Biserica Neagră), wybudowany w latach 1382-1477. Tam zabytki i domy odnowione, wszystko dobrze przygotowane pod najazd turystów. Tłok i cygańskie dzieci proszące o euro. Tego dnia jedziemy jeszcze do Fagaras – gdzie jest ogromna twierdza z XV wieku i Sibiu z piękną starówką. Tej nocy zatrzymaliśmy się w motelu wyglądającym, jak z czasów PRL-u. Motocykl, dzięki uprzejmości obsługi, zaparkowałem na tyłach budynku w prowizorycznym garażu. Mini-pokój za 80 lei – 2 łóżka, telewizor i mała łazienka, nic specjalnego. Ale za to kolacja była niesamowita! Kolejne miejsce, gdzieś na trasie E68 w okolicach miejscowości Bradu, godne polecenia. Najedzeni do granic możliwości poszliśmy spać. Następnego dnia czekała na mnie solidna próba moich skromnych motocyklowych umiejętności.
Dzień 6
Ruszamy dopiero o 8:00 rano i co gorsza mamy kolejne minuty opóźnienia przez gęstą mgłę – spędzamy chwile w barze, tuż przy wjeździe na trasę 7C. Na śniadanie tradycyjnie kawa, sprit i ciastka. Jak tylko mgła zaczęła opadać, ruszyliśmy. Na początku droga delikatnie wznosiła się i wiła wśród pól i wiosek. Już po kilku kilometrach stała się bardzo stroma, kręta, a jakość asfaltu zdecydowanie się pogorszyła - pojawiły się ogromne, wycięte przez drogowców fragmenty nawierzchni, przygotowane do późniejszego załatania. Musiałem bardzo uważać, bo wjechanie w dziurę kilkucentymetrowej głębokości o ostrych krawędziach mogło się skończyć nieprzyjemnie. Im wyżej pięła się droga, tym asfalt stawał się lepszy, ale do dobrego było mu daleko. Na serpentynach na całej trasie asfalt był jakby zfrezowany, ale to była wina erozji. Kiedy już minęliśmy granicę lasów, naszym oczom ukazał się niesamowity widok. Wcześniej oczywiście widziałem trasę 7C na zdjęciach, ale na żywo robi ona ogromne wrażenie. To był chyba najpiękniejszy odcinek drogi podczas całej naszej podróży. Potężne góry, skały, strumyki tworzące małe wodospady, niesamowita bardzo kręta droga poprowadzona w nieprawdopodobny sposób, którego nie da się opisać słowami. Na łąkach przy jezdni namioty, przyczepy campingowe. Dużo turystów, ale w większości samochody.
Spodziewałem się więcej motocyklistów. Dojechaliśmy na najwyższy punkt przełęczy. Ostatnie zdjęcia na północną stronę trasy i wjeżdżamy do tunelu, którym przejeżdżamy na drugą stronę gór – rozpoczynamy długi zjazd w kierunku zbiornika i zapory Vidraru. Droga początkowo dość dobra, po paru kilometrach stała się fatalna. Znowu musiałem jechać 30-40 km/h i wytężać wzrok, tak, aby zaliczyć jak najmniej dziur. Do końca trasy zostało jeszcze koło 20-30 km, a ja byłem przekonany, że kufer odpadnie, sakwy się odprują, a motocykl nie wytrzyma próby. Odezwała się też stara kontuzja nadgarstka. Ból ręki towarzyszył mi do końca wyjazdu. Dotarliśmy do zapory – jest ogromna. Tak wielkiej budowli hydrotechnicznej nigdy nie widziałem (166 m wysokości). Naprawdę warto było się namęczyć, żeby do niej dotrzeć. Potem droga prowadziła przez 2 krótkie, ale kompletnie ciemne tunele. Stwierdziłem, że nie opłaca mi się zdejmować okularów przeciwsłonecznych. Okazało się, że nawierzchnia w tym miejscu była tak dziurawa, że mimo niedużej prędkości na jednej z dziur zawieszenie z przodu i z tyłu dobiło. Przestraszony próbowałem zahamować przed kolejną dziurą dostrzeżoną w ostatniej chwili. Okazało się, że wszędzie jest pełno piachu, co spowodowało zblokowanie przodu. Cudem udało mi się nie położyć motocykla. Później już zawsze przed wszystkimi tunelami zdejmowałem okulary – człowiek uczy się na błędach. Po następnych kilku kilometrach dojechaliśmy do Poinari, gdzie po bardzo męczącej wspinaczce na wysokie wzgórze, dotarłem do ruin zamku Vlada Tepesa. Spodziewałem się czegoś bardziej spektakularnego, no może nie aż tak potężnego, jak w „Draculi” Forda Coppoli, ale jednak. Ujrzałem kilka kamiennych ścian i ruiny baszty. Nic specjalnego, ale biorąc pod uwagę legendę o groźnym Vladzie Palowniku, warto było tam zajrzeć.
Zmiana koszulki na suchą i ruszamy dalej. Po drodze minęliśmy Curta de Agnes, a na noc zatrzymaliśmy się w przydrożnym pensjonacie. Tym razem ani pokój ani obiad, ani okolica nas nie zachwyciła.
Dzień 7
Ruszamy w kierunku Morza Czarnego. Autostrada do samej Konstanty. Jechało się świetnie. Asfalt równy, ale wokoło jednostajne widoki - jedynie pola słoneczników. Zaliczyliśmy małe kłopoty w Bukareszcie, niestety przegapiliśmy zjazd na obwodnicę i przepychaliśmy się przez 1,5 godziny przez straszne korki. Upał dawał się we znaki. Korki, spaliny i kierowcy, którzy jeździli jak chcieli, bardzo nas wymęczyły. Udało się uciec z miasta. Droga na wybrzeże, choć bardzo wygodna, już pod koniec się dłużyła. Może dlatego, że nie mogliśmy doczekać się widoku morza. W końcu dojechaliśmy wczesnym popołudniem. Planowałem noc na plaży w miejscowości 2 Mai, ale okazało się, że okolica nie była zbyt ładna. Kilka młodych nudystek nie przyćmiło widoku nie młodych już panów, opalających swoje…wdzięki.
Zjedliśmy obiad wydając ostatnie leje i stwierdziliśmy, że damy jeszcze radę dojechać do jakiegoś miasteczka w Bułgarii. Na granicy żadnych problemów. Paszport, dziękuję i w drogę. Bułgaria przywitała nas kiepską drogą. Frezy, dziury, koleiny... Zdecydowaliśmy się, że zatrzymamy się w Albenie. Okazało się, że to miasteczko jest wyłącznie turystyczne – do tego stopnia, że trzeba zapłacić bilet za wjazd (5lew/24h). Hotele, restauracje, bary, sklepiki, stragany - wszystko dla turystów. Pojechaliśmy drogą wzdłuż wybrzeża, mijając hotelowe plaże zarezerwowane dla gości i dojechaliśmy do mniejszej, dzikiej plaży. Szybkie zrzucenie motociuchów i biegiem do wody. Szokiem była temperatura wody – niczym w krytym basenie. Spaliśmy tak, jak wcześniej założyliśmy, na plaży. Ta noc była trochę niespokojna, gdyż nie wiedzieliśmy, czy nagle nie przyjdą tubylcy. Okazało się, że niepotrzebnie się martwiliśmy. Nikt nie przyszedł, nikt się nami nie interesował.
Dzień 8
Rano obudziliśmy się o wschodzie słońca. Prosto ze śpiworka pobiegłem do wody. Znowu szok, a właściwie brak szoku temperaturowego. Plaża pusta, woda ciepła, żadnej chmury na niebie... Po założeniu maski do nurkowania okazało się, że po dnie zasuwają całe stada małych krabów pustelników – były ich setki. Wszystkie przemieszczały się od plaży w kierunku głębin. Pewnie wiedziały, że trzeba uciekać, bo już niedługo w wodzie pojawią się tabuny ludzi. Później śniadanie zjedzone na ławce w parku i plażowanie do wieczora. Przydał nam się ten odpoczynek. Po tygodniu codziennej jazdy i ciągłej zmiany miejsc, miło było poleniuchować i popluskać się w morzu. Wieczorem niestety trzeba było się spakować. Następny nocleg miał być w Istambule.
Dzień 9
O 7:00 rano wyjeżdżamy z Albeny. Szlaban i kilku wojskowych pilnujących, żeby wszyscy wyjeżdżający zapłacili za pobyt w miasteczku. Zatrzymali nas, sprawdzili papiery, dziwnie popatrzyli na motocykl i co najdziwniejsze spisali nasze dane z paszportów (chyba dla celów statystyczno/marketingowych, bo cały czas powtarzali „OK., OK.”). Ruszamy w kierunku Turcji. Po drodze zahaczyliśmyo Nesebar, miasto - wyspę. Było potwornie gorąco. Zaparkowałem na chodniku przy porcie, próbowaliśmy jak najszybciej przebrać się w normalne ubrania. Małżonka przez przypadek oparła się kolanem o wydech. Przypieczona skóra zaskwierczała, małżonka zawyła z bólu, a ja pobiegłem do pobliskiego baru po woreczek z lodem. Na szczęście po zastosowaniu maści, po oparzeniu nie zostało śladu. W jakimś barze zjedliśmy śniadanie i spytaliśmy, czy możemy zostawić ciuchy na czas zwiedzania. Niestety kelnerka się nie zgodziła. Stwierdziłem, że zaryzykujemy i zostawimy wszystko na motocyklu. Po powrocie ze zwiedzania maszyna stała tak, jak ją zostawiałem. Nic nie zginęło.
Ruszyliśmy w kierunku Malko Trnowo i dalej do granicy z Turcją. Początkowo droga średniej jakości z czasem zmieniła się w fatalną. Odcinek 30-40 km jechaliśmy chyba ze 3 godziny. To był koszmar. Ręce już mi odmawiały posłuszeństwa, a zatrzymać się nie można było, bo zaraz otaczały nas chmary wygłodniałych komarów. W bólach udało się dotrzeć do granicy. Szlaban zamknięty. W kolejce jakiś samochód i my. Nie wiedzieć czemu komary atakują tylko nas. Nie możemy się od nich opędzić, a tymczasem załoga samochodu siedzi na ławeczce i tylko dziwnie się patrzy na nas wymachujących rękami. Poczekaliśmy chwilę na otwarcie szlabanu i dojechaliśmy do budynku, w którym trzeba było podstemplować papiery na motocykl, podstemplować kupione 2 minuty wcześniej wizy, przejść przez kontrolę bagażu (na szczęście nie musieliśmy wypakowywać rzeczy z kufra), pokazać wszystkie stempelki jeszcze około dwóch tysięcy razy i można było ruszyć dalej. Turcy chyba się bardzo boją obcokrajowców.
Tuż za granicą moim oczom ukazała się piękna, kręta ale gładka i szeroka jak lotnisko trasa prowadząca do Kirklareli. Powoli zaczęły pojawiać się wioski i miasteczka. Obserwowaliśmy kobiety ubrane w burki, tureckie flagi prawie przy każdym domu. Dojechaliśmy do Kirklareli. Na skrzyżowaniu 2 lokalnych motocyklistów spytało, skąd jesteśmy. Jak się dowiedzieli i popatrzyli na nasz motocykl, pokiwali z uznaniem głowami i życzyli powodzenia. Od razu duma nam podskoczyła. Wjechaliśmy na autostradę, bilet na bramce i ognia… Do Istambułu dojechaliśmy grubo po północy. Zaczęliśmy szukać noclegu. I tu pojawił się kłopot, nie mogliśmy nic znaleźć. Drogowskazy kompletnie nic nam nie mówiły, oczywiście nie mieliśmy dobrej mapy miasta. Błądziliśmy przez godzinę. Zmęczony i zdenerwowany stwierdziłem, że nocujemy w jedynym hotelu, jaki udało się nam dostrzec - Holiday Inn, ale niestety, mimo że był w zasięgu wzroku, nie potrafiliśmy do niego dojechać! Zostaliśmy pokonani przez zmęczenie i niewyobrażalnie skomplikowane drogi, zjazdy i wjazdy na autostradę okazały się nie do rozszyfrowania. W końcu w jakiejś małej pizzeri znalazł się człowiek, który potrafił 3 zdania po angielsku i wykazał się chęcią pomocy. Powiedział, że zaprowadzi nas do hotelu o standardzie „no lux”. Pojechaliśmy. Hotel, a właściwie „Otel CENK” – kilkupiętrowa kamienica z pokojami dla gości. Parking – kawałek chodnika pod budynkiem. Na ulicy lokalni chłopcy ganiali się i bili. Wykazywali dość duże zainteresowanie motocyklem. Właściciel krzyknął 50 euro za noc. Wytargowałem do 40 euro. Spytałem czy „motor ok?”, właściciel kiwnął głową, że „OK mister” i dziwnie się uśmiechnął. Odczepiłem tankbag z dokumentami i pieniędzmi, a resztę zostawiłem. Stwierdziłem, że jeśli ukradną motocykl, to kufer i tak na nic nam się nie przyda. Na koniec pożegnałem się z motocyklem, pogłaskałem go i powiedziałem, że dobrze nam służył. Byłem przekonany, że następnego dnia już go nie zobaczę. Szybko pobiegłem na górę, gdzie „miły” pan oprowadzał małżonkę po naszym pokoju. Jak już skończył oprowadzać, zażyczył sobie 5 euro za wykonaną pracę. Skłamałem, że nie rozumiem, o co mu chodzi, bo cena za taki pokój to zdzierstwo. Cała łazienka była chyba wyczyszczona domestosem albo jakąś czyszczącą pastą, ale nie spłukana wodą. Wszędzie były smugi po jakimś czyszczącym środku i śmierdziało tak, że nie dało się oddychać. Wolałem cały mokry i śmierdzący położyć się do łóżka niż dotykać czegokolwiek w tej łazience. Na wszelki wypadek pod drzwiami ustawiłem piramidę złożoną z buta motocyklowego i pilota do telewizora – gdyby ktoś chciał po cichu dostać się w nocy do naszego pokoju byłaby to szansa, że spadający pilot obudziłby nas.
Rano z pewną taką nieśmiałością zszedłem na dół sprawdzić, czy mamy na czym jechać dalej. Okazało się, że motocykl stał tak, jak go zostawiłem. Cud! Jedziemy coś pozwiedzać. Okazało się, że nie potrafimy dojechać do „Starówki”. Krążyliśmy, pytaliśmy i nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. I końcu trafiliśmy na miłego sklepikarza. Jednak mimo dobrych chęci, nie potrafiliśmy się z nim dogadać. Po półgodzinnych konsultacjach facet złapał jakiegoś kierowcę, który podobno jechał w kierunku starej części miasta, powiedział żeby jechać za nim. Dojechaliśmy. Tylko co teraz, gdzie zjechać z autostrady? Ja zmęczony i podenerwowany szczerze miałem dość błądzenia. Upał potworny. Już nie miałem ochoty zwiedzać ani zostawać na kolejną noc w tym przeklętym mieście. Pokręciliśmy się jeszcze trochę po tej części miasta i po południu zdecydowaliśmy, że uciekamy. 12-milionowy moloch jest zbyt trudny do zwiedzania, kierowanie wśród tubylców to masakra – jeżdżą jak chcą, każdy ma swoje prawa, wszyscy na siebie trąbią… Jakimś cudem udało się trafić na trasę wyjazdową z miasta. Moje wrażenia z Istambułu: jeśli mnie ktoś tam zawiezie i wszystko dla mnie załatwi, to się na to zgodzę, ale żeby samemu tam jeździć i szukać – to nigdy więcej. Istambuł zapamiętam jako miasto nieprzyjemne, ogromne i głośne.
Droga z Istambułu do Grecji bardzo się dłużyła... Jednak drugą część relacji z podróży Michała i jego żony po Bałkanach na Kawasaki ER-5 znajdziecie na stronach Ścigacz.pl już niedługo. W oczekiwaniu zapraszamy do zapoznania się z ich poprzednią podróżą, też na ER-5, ale „tylko” do czeskiej Pragi.
|
Komentarze 8
Pokaż wszystkie komentarzeGratulacje świetnych wakacji i trasy. Podziwiam organizację i mam co do tego pytanie do autora: czy ciężko było zdobyć sponsorów (ubrania i tangbag). Pozdrawiam
Odpowiedzświetny blog o Bałkanach: http://kierunekbalkany.wordpress.com /
OdpowiedzGratuluję pomysłu i wytrwałości w jego wykonaniu. To była wielka przygoda. Pozdrawiam JN
OdpowiedzMoja ER5 bujała się do 200 km/h, z 600tkami w miare dawałem rade śmigać :) Do turystyki też w miare fajnie się nadawała. Do krakowa 550 km, potem super trasa i winkle w Ojcowskim Parku narowodym (...
OdpowiedzA co na to Ci, którzy mówią, że jak moto nie ma 100 qni i ze 100 nm to do turystyki sie nie nadaje ? :D B.R.A.W.O - BRAWO BRAWO BRAWO dla prawdziwego ADVenczera jakim jest autor i uczestnik relacji.
OdpowiedzA jechałeś kiedyś autostradą na motocyklu o poj. 500 cm3? Ja jechałem i możesz mi wierzyć że nie było to zbyt bezpieczne. Zero zapasu mocy, więc jak ktoś będąc obok zapragnie zmienić pas, to mu nie uciekniesz.
OdpowiedzJa np. wole miec zapas mocy przy wyprzedzaniu, nie mowiac o wygodzie, gdzie pozycja niemal embrionalna nie bardzo mi lezala. W przypadku tego drugiego, jesli gosc jest niski i lekki to mu nie przeszkadza (jak widac).
OdpowiedzEhhh, głupoty opowiadasz ;) Bardzo dobry turystyk czyli Tenerka 660 ma tylko 48KM, a wyprawy nią zapamiętam bardzo miło i akurat nie przez pryzmat braków w mocy.
OdpowiedzMhm, chcialbys miec motocykl. Widac, ze nigdy nawet zadnym nie jezdziles. To porownanie: ER5 i Tenere. Moze jeszcze mi powiesz ze Kawa ma taki sam moment obrotowy co Yamaha, taka sama pozycje za kierownica i przeznaczony jest do takiej samej turystyki? Nie rozsmieszaj mnie.
OdpowiedzMówimy o mocy, bo podobno ktoś tutaj potrzebuje "zapas" ;) Byś się zdziwił ile motocykli mam i iloma jeździłem. I to mocno byś się zdziwił.
OdpowiedzO przepraszam, moment obrotowy to nie moc...
OdpowiedzMoment obortowy to nie moc. Poczytaj o mocy http://www.scigacz.pl/Moc,158,lw.html i momencie obrotowym http://www.scigacz.pl/Moment,obrotowy,297,lw.html
OdpowiedzJeszcze podam dokladny wzor, zeby bylo jasne, bo niektorzy nie widza roznicy miedzy ER5 I Tenere: Moc[kW]=moment obrotowy [Nm]x obroty na minutę /9549
OdpowiedzMoment obrotowy jest jedna ze skladowych mocy: "moc jest to nic innego jak iloczyn momentu obrotowego i prędkości obrotowej". Zrodlo: http://wasze.motofakty.pl/artykul/moc_a_moment_obrotowy.html Dobranoc
OdpowiedzBardzo fajna relacja. Czyli nawet na poczciwej ER 5 można zwiedzać świat. Sam taką mam i może w przyszłe wakacje coś pomyślę :). Gratuluję odwagi i spełnionych marzeń.
Odpowiedz