Erzberg Rodeo 2009 - okiem uczestnika
Trasa finałowego wyścigu to istny koszmar i zarazem senne wyzwanie każdego maniaka enduro
Na pomysł startu w Red Bull Erzberg Rodeo wpadliśmy pewnego pięknego dnia obfitego w dobre endurowe latanie gdy Przemek Kaczmarczyk (Mistrz Polski Trial) wpadł w gościnę nad morze do Marcina Spirowskiego (znaczy do mnie). Górki co prawda nad morzem są, ale to tylko pagórki względem alpejskich szczytów, więc wiele nie myśląc uradziliśmy podbój Alp w sezonie 2009. Najpierw zgłoszenia, potem starania o sprzęt i w końcu marzenia nabierają ciała - jedziemy.
Do Eisenerz, malowniczego miasteczka wśród szczytów alpejskich dotarliśmy już we wtorek i jako trzecia ekipa rozbiliśmy obóz na najwyższym padoku zawodniczym. Niesamowicie piękne widoki witały nas co rano, aż dech zapierało. Erzberg w rzeczywistości jest górą o wiele, wiele większą, niż się wydaje patrząc na zdjęcia czy filmiki na youtube. Odległości są koszmarne, np. spacer do biura zawodów i z powrotem zajmował mniej więcej godzinę, a lekki rekonesans po trasie rajdu skutecznie zakwaszał łydki i uda. W środowy ranek nowo poznani austriaccy koledzy wyciągnęli mnie na moto rekonesans trasy. Wyjaśniło to nam trochę z czym przyjdzie się zmierzyć w niedzielne popołudnie. Na lekko miękkich nogach pojechaliśmy dopełnić formalności zgłoszeniowych i dokonać odbioru technicznego motocykli. Taką lekką ciekawostką było fotografowanie każdego zawodnika, co miało zapobiec próbom zamiany szoferów w piątkowo - sobotnich prologach. Dodatkowo fotka była też dołączana do ostatecznych wyników. Każdy zawodnik otrzymał numery startowe oraz kartę magnetyczną wklejoną pod numer startowy, którą skanowano na różnych etapach zawodów.
W czwartek rozpoczęły się imprezy towarzyszące - Endurocross oraz Rocket Ride. Endurocross to wyścig po extremalnie trudnej, kilkusetmetrowej pętli usłanej kamieniami, głazami, belkami czy też ogromnymi oponami we wszelakich konfiguracjach. Nasz zespół zgłosiliśmy również do tego wyścigu lecz po sesji treningowej stwierdziliśmy, że zbyt masakrują się motocykle (uszkodzony wydech czy też mocno skrzywiona zębatka), a poziom czołowych zawodników jest poza zasięgiem, więc lepiej skupić się na prologach i niedzieli.
Nowością podczas tegorocznego Rodeo był wyścig Rocket Ride. Zadaniem zawodników było podjechać pod trzy kolejne wzniesienia ze startu zatrzymanego. Znakomicie w kwalifikacjach zaprezentowali się Tadek Błażusiak, Marcin Frycz, który dotarł aż do półfinału, Artur Grygorcewicz oraz słynny Dziki ze Szczyrku czyli Rafał Adamus. Troszkę żałujemy, że nie udało nam się już zgłosić tutaj, świetna okazja aby potrenować podjazdy, które później włączone są do trasy niedzielnego finału.
W piątek rozpoczęły się prologi, czyli eliminacje do niedzielnego wyścigu, mające na celu wyeliminowanie wolniejszych szoferów. Przez dwa dni, każdy miał dwie szanse wykręcić rekord życia na 13 km, szerokiej, szutrowo kamienistej drodze o różnicy poziomów ponad 700 m, gdzie przeważały długie proste i włos się jeżył, a pośladki tężały. O tym, że sprawa nie jest prosta przekonałem się osobiście i mimo pełnej mobilizacji w drugiej turze nie dałem rady wejść do finałowej pięćsetki. To spowodowało, że „Kaczor" (P. Kaczmarczyk) miał dodatkowy punkt reanimacyjny na niedzielnej ścieżce zdrowia. Wykręcił on świetny 178 czas, co dało mu dobrą pozycję startu - czwarta linia. Dzięki temu miał relatywnie mniej zatorów na trasie przy każdej trudniejszej przeszkodzie. Niedzielny wyścig zwany Red Bull Hare Scramble charakteryzuje się tym, że extremalnie trudna technicznie trasa nie daje możliwości wyprzedzania, na przeważającej części jest szeroka na max jeden motocykl. Dlatego tak ważna jest pozycja w czołowych liniach startowych. Na największy szacunek zasługują zawodnicy, którzy startując z dziewiątej czy dziesiątej linii dojeżdżają na przykład do czternastego etapu. Muszą oni wyprzedzić często trzystu konkurentów, a nie jest to w takich warunkach łatwa sprawa.
Po sobotnich prologach do finału dostało się ośmiu Polaków (ze startujących siedemnastu), co jest naprawdę świetnym wynikiem. Jeśli w takim tempie będzie nas na Erzbergu przybywać, to niebawem będziemy mogli powiedzieć, że jest to nasza impreza wyjazdowa.
Przez większość czasu pogoda nie rozpieszczała nas i normą był deszcz trzy razy dziennie, jednak w niedzielę, jakby specjalnie dla kibiców i na pohybel zawodnikom, zaświeciło pięknie słońce, a temperatura skoczyła chyba do trzydziestej kreski. Taki zestaw - wysokie góry i równie wysoka temperatura to zapowiedź męki zawodniczej. Obrazuje to kilkanaście przypadków zasłabnięcia. Dougie Lampkin, wielokrotny Mistrz Świata Trialu, został odtransportowany śmigłowcem do szpitala ze słynnej „Stołówki Karla". Już sam przed start niejednemu kierowcy dał się we znaki, bowiem godzinę przed startem zawodnicy muszą w pełnym rynsztunku zgłosić się na polu startowym, gdzie nie mają możliwości schronienia się w cieniu.
Trasa finałowego wyścigu to istny koszmar i zarazem senne wyzwanie każdego maniaka enduro. Cała składała się z niezliczonej ilości mega stromych podjazdów i zjazdów, przepraw przez zbocza dokładnie pokrytych mniejszymi lub większymi głazami, wąskich ścieżek, na których widać głównie olbrzymie korzenie lub też resztki najróżniejszych stalowych konstrukcji. Kto raz miał okazję choć częściowo okiełznać tak trudny teren, na pewno wróci tu po raz kolejny by spróbować unieść sobie poprzeczkę, przynajmniej o kawałek. Ja osobiście po powrocie na własne podwórko treningowe w myślach przytoczyłem słowa znane z filmu „Rejs" Stanisława Barei - „Tu jest jak w polskim filmie. Nudy i nic się nie dzieje..."
Super cieszą wyniki Polaków. Tadek oczywiście jak torpeda zakasował wszystkich, uzyskując nad drugim zawodnikiem czterdziestominutową przewagę. Tu nie trzeba żadnego komentarza. Petarda! Świetnie pojechał Marcin Frycz, Mistrz Polski Enduro. Jego oczy ujrzały w pełnej krasie „Stołówkę Karla", czyli czternasty etap z wszystkich dwudziestu, a to już naprawdę blisko. Świetną jazdę pokazał nam również Przemek, dla którego był to pierwszy start w zawodach enduro, tak różnych od trialu, z którego się wywodzi. Dotarł on również do „Stołówki Karla" chociaż z powodu błędu czy też nieuwagi nie zaliczano mu check pointów od szóstego etapu. Znakomitą formę pokazali Sebastian Baklarz i Dziki - Rafał Adamus. Ostro walczyli pokonując ponad połowę diabelsko trudnej trasy. Pomagając im na jednym z etapów „Schrägaufzug" miałem okazję zobaczyć, jak wiele dali z siebie by aż tam dojechać.
Mimo, iż nasz zespół nie zabłysnął, jak gwiazda na niebie, to cel pośredni został zrealizowany. Przeżyliśmy niesamowitą walka z własnymi słabościami i silniejsi o te doświadczenia na kolejnej edycji tej super imprezy pokażemy jeszcze pazurki.
Chcemy gorąco podziękować Andrzejowi Bogusławskiemu (Bogusławski Motocykle) za pomoc przy zdobyciu motocykli, firmom: Kenny i Halvarssons (ciuchy motocyklowe), Panolin (Oleje) i Gena Nowy Targ.
|
Komentarze
Poka¿ wszystkie komentarze